Jak płynie czas, czyli jak kraty wrastają w rozum

Dzień po dniu, tydzień po tygodniu, i miesiąc po miesiącu następuje w osadzonych ewolucja w sferze stosunku do miejsca (przymusowego przecież) pobytu. Początkowy, względnie krótkotrwały szok ustępuje ciekawości; następuje etap uczenia się zachowań i wnętrza ze szczególnym uwzględnieniem umiejętności bezkolizyjnego poruszania się na skromnym metrażu. Z czasem, niezauważalnie, pobyt nabiera charakteru rutyny, krata jako pierwszy obrazek jawiący się po przebudzeniu wywołuje najwyżej wzruszenie ramion (który to odruch też szybko mija), a konstatacja, że wraz z tobą budzi się sześciu, ośmiu czy dziesięciu obcych facetów nie wywołuje bynajmniej żadnych negatywnych emocji. Siła przyzwyczajenia rośnie, otoczenie przestaje odgrywać jakąkolwiek znaczącą rolę, a koncentracja przesuwa się na codzienne czynności, te rutynowe i te ponadprogramowe – jak rozmowy, które za każdym razem są (a przynajmniej powinny być) inne. Te stopniowe zmiany, czy raczej ich obserwacja rodzi refleksję, że na pewnym etapie można dojść do stanu, w którym osobnik aresztowany po raz n-ty pomyśli: „znów wracam do domu”. Stan taki wymagałby natychmiastowej interwencji specjalisty od aberracji ducha, gdyż takie odwrócenie proporcji uważałbym za poważne odstępstwo od normy. Mam nadzieję, że temu poglądowi pozostanę wierny jak najdłużej.

Swój obecny stan psychiczny określiłbym jako małą stabilizację; okrzepłem już w środowisku, bynajmniej nie w roli samca alfa, do której to pozycji wcale nie pretenduję i w bezpiecznej odległości od samca omega. Wymościłem się komfortowo w osobistym kokoniku, pozamykałem szufladki, które miewają tendencję do niebezpiecznego otwierania się na zewnątrz i funkcjonuję sobie praktycznie bezawaryjnie w mikroświecie, którego częścią przyszło mi na jakiś czas być. Jak to ujął bohater „Mistrza i Małgorzaty”: stąd też widać kawałek świata i to wcale nienajgorszy jego kawałek. Gdyby tak jeszcze, jak Król Szczurów, z powieści pod tym samym tytułem, móc się urządzić jak panisko, wdziewać na siebie co dzień świeżą, odprasowaną koszulę, na śniadanie zajadać się jajecznicą na bekonie, dzielić, rządzić i zgarniać lwią część zysków z czarnorynkowego handlu… Ech, marzenia… Co dziwniejsze, jestem przekonany, że podobnym rojeniom oddają się niektórzy na wolności. Toutes les proportions gardées.

Brak kontaktów zewnętrznych nie doskwierałby tak bardzo, gdyby nie to, że przy zatrzymaniu wyrywają cię z twojego środowiska naturalnego, tak jak wyciąga się podbierakiem rybę ze stawu, odcinając cię jednym prostym gestem założenia kajdanek od wszystkich kontaktów, telefonów i spraw, które z miejsca stają się na bliżej nieokreślony okres czasu zaległe – te towarzyskie, służbowe i urzędowe. Przy okazji news: ponieważ nastąpił odpowiedni zbieg okoliczności, albowiem areszt przeciągnął się poza pierwszy dzień maja, po raz pierwszy nie musiałem wypełniać rocznego PIT-u. Niech się Urząd Skarbowy martwi – w końcu posadzić mnie za to nie mogą…

Na razie napisałem jeden list do przyjaciółki, i to na adres służbowy, który wygrzebałem w reklamie firmy, w której pracuje. Trzymam kciuki, żeby doszedł i dziękuję Opatrzności, że jest pracownikiem korporacji, która lubi się ogłaszać w prasie z adresem – w przeciwnym razie musiałbym wysyłać listy w butelkach, a areszt jak na złość nie jest ulokowany w pobliżu żadnej rzeki, zaś liczenie na łaskawość niedawnej powodzi to jednak czysta fantazja. Podobnie zresztą jak wiara w to, że takie pismo, dotarłoby do adresatki, zważywszy, że jej biurowiec też jest oddalony od Wisły na sporą odległość. Poprosiłem w międzyczasie mojego prawnika, by wygrzebał mi wolną chwilą adresy paru znajomych, których mam zamiar zapytać listownie o to, czy nie złożyliby się na stutysięczną kaucję lub czy ewentualnie nie mają pod ręką radiowozu, trzech mundurów policyjnych i znajomego fałszerza, który byłby w stanie sprokurować zaświadczenie o uchyleniu aresztu.

Zaś tak bardziej na poważnie – to wypada mi teraz czekać około miesiąca na odpowiedź na moja epistołę, gdyż przez prokuratorską cenzurę listy wędrują 2 tygodnie w jedną stronę, potem poczekać, aż za jakieś 20 dni pojawi się Łukasz z upragnionymi adresami, znów napisać i jeszcze raz poczekać, aż któryś z adresatów przyśle mi paczkę z odzieżą przeciwdeszczową. a drugi z artykułami żywnościowo-bytowymi (w której nie wolno przesyłać papierosów – oby ten, kto to wymyślił został dotknięty świerzbem na głowie i krótkością rąk), zaś zdziwiony i powiadomiony przez mojego obrońcę jeden z klientów prześle mi wreszcie wypłatę za ostatnie, wykonane – bagatela! – ponad pół roku temu, zlecenie. Czas trwania wszystkich tych procedur do zakończenia obliczam ostrożnie na 2-3 miesiące, w konsekwencji czego ciuchy wodoodporne pewnie w pełni suszy lata, na papierosy będę sobie mógł pozwolić wtedy, gdy już rzucę palenie i będę musiał trzymać kciuki za to, by mój zleceniodawca w międzyczasie nie zbankrutował (co nie jest takie nieprawdopodobne, skoro traci tak cennego współpracownika). Wychodzi z tego, że mógłbym śmiało startować w zawodach cierpliwości, o ile takowe zostaną kiedyś ogłoszone. Co prawda moje szanse byłyby raczej wątłe, gdyby do współzawodnictwa stanęli prawdziwi długodystansowcy, lecz być może zrównoważyłaby je moja przewaga wieku. Wątpię jednak, by coś takiego zorganizowano, gdyż na próbę wystawiona byłaby przede wszystkim cierpliwość potencjalnych kibiców, ale podywagować zawsze można. Zwłaszcza, gdy ma się do dyspozycji tak nieprzebrane zasoby czasu, jak niżej podpisany.

———————————————————–

Na kolację podano dziś miód (sztuczny oczywiście) i jajka. Miód zjadłem ze smakiem. Nad zastosowaniem jajek nadal się zastanawiam

  • Użytkownicy online

  • Statystyki bloga

    • 431 163 odwiedzin
  • Kalendarz publikacji

    Czerwiec 2010
    Pon W Śr Czw Pt S N
     123456
    78910111213
    14151617181920
    21222324252627
    282930  
  • Wszystkich zainteresowanych dalszymi losami Kalasantego zapraszamy do subskrybowania :-)

    Dołącz do 40 subskrybenta